czwartek, 31 stycznia 2008

Wolnosci ciąg dalszy...

Na Wyspach siedzę wciąż. Czasem zmoknę sobie, tudzież mnie przewieję, a od swięta słońce jest na tyle aroganckie, że da sie poniesć i poswieci. Fajnie jest. Odpoczywam. Szczególnie na rowerku , gdy do pracy pod wiatr i deszcz z usmiechem pomykam bo tylko na 10 godzin, luz. Jak juz dojade to własnie wtedy słonce ponosi i suszy drogi. I nie rozgryzłem tego jeszcze do tej pory, do domu tez pod wiatr, ale słabszy, bo rzęsisciej pada.Dzięki Bogu! Ekstra, że tylko 15km, kilka górek kilkuprocentowych, w sumie jakies 8 km podjazdu, moment i w domku. Idealnie. A jak mi sie po wejsciu do domu wszysko chce robic? Najpierw na kanapę tak przycupnąć na godzinkę szybciutką, aby do siebie dojsć po podróży przyjemnej i relaksacyjnej. Następnie 15 minut starań, aby się uniesc z w/w mebla. Cudowne uczucie, szczególnie gdy juz zaczynam widziec cos wiecej niz czarne plamki. Gdy juz sie uniosłem, a czarne plamki zanikaja wraz z odruchami wymiotnymi, mogę sie rozebrać. Suszyć sie nie muszę, bo wszystko w sofę poszło (jedynie skarpety do grzejnika przyklejam, na jutro), kąpać tez sie nie muszę, juz dzisiaj dwie zaliczyłem. Więc cóż, ide do kuchni, postanowienia noworoczne sobie złożone pogwałcić i kiełbaskę wciągam, bo przecież zdrowsza od banana. Czerwieńsza jest, bardziej dojrzała. Po kolacji do łożeczka, książeczka, kawka na lepszy sen. No a rano? Jak ja wtedy wiem, że zyję. Plecy, nogi, szyja, no rewelacja. Młody bóg normalnie. Sport to zdrowie przecież. Cóż, w drodze do pracy odpocznę.